Przekroczyliśmy granicę z Meksykiem w bardzo sympatycznej atmosferze i zaiste czuliśmy się jak goście. Celnicy zagadywali z uśmiechem jak tam podróż, gdzie jedziemy i co słychać w Polsce. W ten sposób, zadowoleni, że jesteśmy w innym, lepszym świecie – uporządkowanym, czystszym, bogatszym, wsiedliśmy w autobus. Po 20 minutach jazdy zatrzymaliśmy się przy grupce ludzi. Ci wsiedli, kierowca zbadał ich wzrokiem i stwierdził, że są nielegalni i nie mogą z nami jechać, bo i tak wyłapią ich na następnej kontroli.
W ten sposób dochodzimy do swoistej drabiny ludów, gdzie ten, co wyżej, patrzy z góry na tego, co niżej, ale i na niego ktoś z pogardą spogląda z góry i nie chce dopuścić na swój szczebelek. Tu przytoczę sytuację z ostatnich kilku lat, gdy…
…Szwajcarzy domagali się wyrzucenia Niemców, którzy przyjechali do nich pracować. W ten sposób zawsze będzie ktoś u góry i na dole. Może więc warto obalić tą drabinę już wkrótce? Będzie to miarą naszego ucywilizowania.
Smutne sprawy na chwilę na bok, bo Meksyk to wszakże kraina uśmiechniętych, pomocnych ludzi oraz słońca, które pomaga im być takimi. Wyciągnięty magiczny kciuk zaczarował pierwszego kierowcę już po 5 minutach, a ten dowiózł nas dokładnie do celu.
Nieopodal Palenque znajdują się kolejne po Tikalu ruiny Majów, różniące się cośkolwiek architektonicznie, a napewno w obsłudze i wykonaniu muzeum. Przed odwiedzeniem ruin właściwych udaliśmy się, przymuszeni deszczem, do tego przybytku, gdzie eksponaty z angielskimi podpisami wyjaśniły nam o co tutaj tak naprawdę chodzi. Same ruiny są dobrze utrzymane, dróżki to francja-elegancja, trawniki równiutko przystrzyżone. Czuje się w powietrzu dużą forsę.
Wieczorem udaliśmy się w poszukiwaniu źródeł tych wielkich pieniędzy. Z naszego przyjemnie taniego campingu Jaguar przeszliśmy na drugą stronę drogi, gdzie ku naszemu zdziwieniu, odnaleźliśmy wypasioną restaurację na 100 osób, zapełnioną po brzegi, a pomiędzy tym tłumem śmigali ładnie ubrani kelnerzy. Było to nasze pierwsze zderzenie z ciemnymi amerykańskimi turystami, którzy meksykańską gospodarkę radośnie podlewali swoimi dolarami. Ciekawe jak by się czuli, gdyby po przybyciu na lotnisku co który usłyszałby, że nie dostanie wizy i hajda spowrotem. Wakacyjna rosyjska ruletka…
Campeche było ciekawym, kolonialnym miasteczkiem, gdzie na ryneczku poznaliśmy, co to takiego to pyszne, tłuste, meksykańskie żarcie. Jedzenie jest tu tak dobre, że przestają dziwić tabuny grubasów na ulicach, a i Amerykanie czują się tu bardziej swojsko niż w Azji.
Poświęciliśmy też niemało czasu na szukanie banku z dobrym kursem walut, który jest tu tak płynny, że warto się przespacerować. Generalna rada to uderzać do Banku Azteca (tutejszy Skok Stefczyka), które mieszczą się w sklepach z elektroniką i choć to jedna sieć i banków tych od zatrzęsienia, to i tak w każdym jednym jest inny kurs dolara. Nie polecamy wypłacać z bankomatów, bo to czyste złodziejstwo.
Kolejne miasto, Merida, było brzydkie i nieciekawe, natomiast historia, jaką opowiedział nam tamtejszy CS była bardzo ciekawa. Wielu z Was słyszało, że Meksyk jest niebezpieczny. Ta prawda tyczy się północnych stanów, gdzie gangi wypowiedziały regularną wojnę państwu. Mafia płaci za głowę każdego zabitego policjanta (często tę głowę ucinając). Giną politycy poruszający się w kordonach, a ostatni śmiertelny wypadek lotniczy sekretarza prezydenta był cokolwiek podejrzany. Ten cały burdel wynika z ogromnego zapotrzebowania w Stanach na narkotyki oraz z przemytu broni z USA do Meksyku. Prezydent Meksyku miał dość połajanek ze strony sąsiada i zażądał, by Stany zaczęły skutecznie walczyć z uzależnieniami własnych obywateli, bo to popyt kreuje tą podaż, a wojna na śmierć i życie trwa w Meksyku, a nie w Stanach.
Kolejny raz przekonaliśmy się, że couchsurfing w ciemno popłaca. Znaleźliśmy przyjemną parkę w miłej, małej, zbyt spokojnej nadmorskiej dziurze, co się zowie Sisal. Co prawda woda była tak czarna i zimna, że do kąpieli nie zachęcała, ale rekompensowała to plaża pełna muszelek. Yola i Hugo zabrali nas na okoliczne mokradła, gdzie setki flamingów doglądały swoje szare jeszcze potomstwo. Odwiedziliśmy również tamtejszy uniwersytet, gdzie nasz gospodarz prowadził badania nad konikami morskimi. Odnaleźliśmy również pół-Włocha, pół-Irlandczyka, który się tu zabłąkał i otworzył ledwie zipiącą restaurację włoską. Zachęcamy tako też do zwiedzania małych wsi i miasteczek na całym świecie za pomocą couchsurfingu, bo każda miejscowość, nawet najmniejsza, ma swoje miejsce magiczne.
PIERWSZE ZDJĘCIA Z MEKSYKU DOSTĘPNE TUTAJ (PICTURES).