Ognisty Autostop.

Tierra del Fuego – wiało tam jak zwykle. Na wylotówce z Rio Grande złapaliśmy stopa z sympatycznym panem. Usłyszawszy, że my z Polski, z zachwytem rozwodził się o naszym dalekim kraju i wspaniałych rodakach, gdyż miał ich w rodzinie paru. Sam pochodził z północy, z okolic Buenos Aires. Przybył w ten daleki zakątek świata zwabiony wizją pracy i dobrych zarobków. Tak mu jednak przypadły do gustu bezkresne, smagane wiatrem tereny, że pokochał to miejsce całym sercem i już nie wyobrażał sobie, że mógłby żyć gdzieś indziej. Opowiadając o urokach bytowania w tym nieco wrogim dla człowieka miejscu brzmiał niemal jak poeta.

Poeta jednak też człowiek i po kilkudziesięciu kilometrach wspólnej podróży musiał udać się za potrzebą. Zjechał w tym celu w przydrożny lasek naznaczony osobistym sentymentem, gdyż był to jego ulubione miejsce weekendowych wypadów na ryby. Zrobiwszy co trzeba, wrócił do nas pozachwycać się wspólnie krajobrazem, a że w Ziemi Ognistej jak to w Ziemi Ognistej – zimno i wieje, trzeba było się rozgrzać. Z tym słowami na ustach Fernando wyjął „lekarstwo”…

Leczyć nasz kierowca postanowił się ziołowym Fernetem, takim tutejszym Jagermeistrem o mocy 40 %. Na pierwszy kubek poszła połowa trunku wymieszanego z colą. Mai od początku się to nie spodobało, lecz ponieważ do celu jeszcze 40 km, a my na pustkowiu, gdzie hula zimny wiatr, postanowiliśmy ruszyć dalej z naszym lekko naprutym kierowcą. Michał dzielnie poświęcił swą trzeźwość na ołtarzu bezpiecznej jazdy i ochoczo pomagał w rozpijaniu ziołoleczniczego drinka, co by lekko wstawiony Fernando nie zamienił się w Fernanda naprutego.

W pewnym momencie nasz rozochocony już kompan, dla którego staliśmy się z międzyczasie bliskimi przyjaciółmi stwierdził, że nie możemy opuścić Ziemi Ognistej bez odwiedzenia cudownego Cabo Sao Paolo, gdzie od kilkudziesięciu lat na plaży w małej zatoce stoi potężny wrak statku. Niewielu turystów ma szansę tam dotrzeć, gdyż prowadzi tam 40-kilomentrowa szutrowa droga poza główną trasą, ale ponieważ jesteśmy już takimi dobrymi przyjaciółmi, on nalega, by nas tam zawieźć. Zew przygody i procenty skusiły Michała, by tam się udać. W międzyczasie kierowca zaaplikował drugą dawkę lekarstwa i tu przestraszyliśmy się nie na żarty, bo liczyliśmy, że polna droga wyssie efekt pierwszej dawki. Maja stwierdziła, że z pijanym kierowcą dalej nie pojedzie, ale i w tej sytuacji znalazło się kompromisowe rozwiązanie, a Fernando ochoczo przekazał jej stery bolidu. Sam rozsiadł się wygodnie na tylnej kanapie i przyssał do butli, ciesząc się niezmiernie ze wspólnej wycieczki i pięknych okoliczności przyrody.

W ten sposób dojechaliśmy do wraku, który rzeczywiście wrażenie zrobił na nas wspaniałe. Musimy szczerze podziękować z tego miejsca Fernando, gdyż faktycznie taka perełka autostopem zdarza się rzadko. Moglibyśmy się tam poczuć jak dawni odkrywcy, których nieprzyjazne morze wyrzuciło na dziki, nieznany brzeg, odcinając drogę powrotu.

Świat oczami pijaka.

Moglibyśmy, gdyby nie Fernando, usilnie próbujący zwracać na siebie uwagę. Wchodząc w coraz to wyższe kręgi upojenia alkoholowego zaczął w drodze powrotnej tonem znawcy instruować Maję, jak ma jeździć, co grało jej na nerwach niebywale, gdyż kierowcą jest dobrym i z wieloletnim doświadczeniem. Atmosfera gęstniała z minuty na minutę, a nasz towarzysz robił się coraz bardziej namolny, w oku zaś jego zaczęło błyszczeć szaleństwo. Maja ledwo dała radę wytrzymać towarzystwo naszego gospodarza do najbliższej miejscowości, gdzie wyskoczyła z samochodu jak oparzona. Gdy tylko uwolniliśmy się od Fernando, który w tym momencie chciał nas zawieźć i na koniec świata (jak by nie patrzeć, koniec świata był już stosunkowo bliski), wstąpiło w nas uczucie ulgi i bezpieczeństwa. Kolejna przygoda w plecaku pamięci i wrażeń…

OBEJRZYJCIE KONIECZNIE ZDJĘCIA Z PIĘKNEGO CABO SAO PAOLO (PICTURES).

Dodaj komentarz