Trzy wieże i drużyna Mirmiła.

Rankiem obudziliśmy się na terytorium Chile. Jak bardzo ten kraj raduje moje serce trudno mi opisać. Wyciągnięty kciuk zatrzymuje pierwszy lepszy samochód, a cel to Puerto Natales baza wypadowa do Torres del Paine. Jakby na potwierdzenie, że jesteśmy w moim ulubionym kraju, starsza para, która nas podwiozła, zaprosiła nas na pyszną pizzę w ciepłej restauracji, a na deser noc na wygodnych materacach u couchsurfera w ciepłym domu (powtarzający się przymiotnik „ciepły” świadczy o zdecydowanym zimnie panującym w tej części świata). Rozpuściliśmy się jak kostka cukru w herbacie. Nabraliśmy sił, obczailiśmy nudne jak dupa miasto i nasyciliśmy oczodoły górami prężącymi się w oddali.

Kolejne wraki na naszej drodze.


Wczesnym rankiem zarzuciliśmy plecaki na plecy i ruszyliśmy w kierunku Parku Narodowego. Wyciągnięty kciuk upolował dwie starsze Niemki, które, co za zbieg okoliczności!, złapaliśmy 3 tygodnie temu w Chile. Wtedy jechały nie w naszą stronę, tym razem jak najbardziej. Jak się jednak okazało rozpoczęliśmy trekking od dupy stron, a trasa którą wybraliśmy była zupełnie bezludna.

W tym momencie chciałbym wprowadzić czytelników w klimat miejsca, opowiadając historię najnowszą Torres del Paine. Stało się to w grudniu 2011 roku, gdy pewien turysta rozbił się w parku na dziko i rozpalił ognisko, a że gapa był (dokładniej dureń, idiota, debil), ogień niesiony niestrudzonymi wiatrami Patagonii rozniósł się błyskawicznie, paląc 11.000 hektarów lasu. W ten sposób jeden człowiek absolutnym brakiem wyobraźni zniszczył to co natura budowała dziesiątki lat. Historia jak wiele, wiele innych, a pośród niej my…

Into the wild.


Tu następuje powrót do naszej wędrówki. Dookoła nas wypalone łąki, wiatr wpycha nam w oczy pył ze zgliszczy tego pomnika natury. Krajobraz przypomina królestwo Saurona. Trochę to smutne, ale na swój sposób piękne, bo to tu, to tam z tej czarnej połaci wyłaniają się kępki nowego życia mocno kontrastujące z wszechobecnym pogorzeliskiem.
Pod wieczór doczłapaliśmy się do pierwszych ludzi i pierwszego schroniska, które schroniskiem było li tylko z nazwy, bo ceny noclegów zaporowe, a ugadać się na spanie na podłodze nie szło (właścicielem był prywaciarz). Ruszyliśmy więc dalej ku lodowcowi Grey. Lodowiec ten zaś miał właściwość wywoływania deszczu i im bliżej byliśmy, tym mocniej zacinało. Całodzienny marsz pod wiatr i zimny deszcz wyssał z nas resztki sił i po cichutku, po malutku rozbiliśmy namiot i oddaliśmy się w objęcia Morfeusza.
Rano szybciutko podbiegliśmy do kolejnego schroniska by ogrzać się i wysuszyć rzeczy. I znów kolejny raz przeżyliśmy zderzenie z bezdusznym kapitalizmem, bo gdy rozsiadłszy się przed kominkiem zaczęliśmy suszyć rzeczy usłyszeliśmy od szefowej przybytku, że rzeczy suszyć nie można i generalnie jak nic nie kupujemy to spadadziara i nara.

Odrodzenie.

Zatrzęsło nami nie na żarty, bo jak to?! Wydaliśmy 100 ziko na bilety wstępu i nic nam nie przysługuje, nawet odrobina wyrozumiałości? Nic to, machnęliśmy ręką na czynnik ludzki i poszliśmy podziwiać Matkę Naturę. Lodowiec przewspaniały oblewał nas co i rusz strumieniami deszczu i ostatecznie przepędził w kierunku Trzech Wież.
Droga z wolna nabierała zdrowszych kolorów, by ostatecznie zamienić się w zielony las. Zbliżał się kolejny wieczór i postanowiliśmy przyciąć głupa i wbić się na zamknięty z powodu pożaru camping (część campingów na obszarze parku jest darmowa). Jakież było nasze zdziwienie, gdy na miejscu zastaliśmy już kilka rozbitych namiotów, a strażnik parku – poczciwina – oznajmił, że można się rozbić, jak się ładnie poprosi. To to ja rozumiem! Ludzki człowiek, a i ekipa niewielka, która się zebrała była przednia i w tej intymnej atmosferze zawiązała się lekka nić przyjaźni.
Z samiutkiego rana ruszyliśmy na podbój Trzech Wież, a tu niespodzianka – jakiś wewnętrzny łamignat uszkodził mi kostkę (zapewne przeciążoną). Ból narastał, a droga pięła się pod górę. Zacisnąłem wargi, znalazłem kija i kolejny wieczór spędziliśmy u stóp strzelistych wież. Sama trasa wiodąca tam była mocno zakorkowana – pełno wycieczek objazdowych, co to wpadną do Buenos na noc tanga,

Trzy wieże, dwie baszty…

następnego dnia spacerek po sklepach w Ushuai, a kolejnego zobaczyć Torres del Paine. Tak jak na Morskie Oko – dotrzeć można różnymi drogami.

Z rana ile sił w nogach sturlaliśmy się w dół, by czym prędzej użyć naszego magicznego kciuka. Palec wyładowany był chyba, bo łapaliśmy stopy na 4-5 km, ale sporo miłych ludzi poznaliśmy przy okazji. Wisienką na torcie był dyrektor parku – przesympatyczna dusza, który swe życie oddał służbie temu miejscu. Gdy temat zszedł na pożar, starszemu panu łezka zakręciła się w oku, a ból odrysował na twarzy, gdyż to on dostał burę od całego społeczeństwa zamiast jakiegoś debila bez wyobraźni. To jego garstka ludzi musi trzymać w ryzach te tabuny przewalające się przez park (150 000 rocznie, tzn. w przeciągu 4 miesięcy sezonu). Ech, żal się zrobiło człowieka i tych pięknych wież, które powoli zaczęły majaczyć w oddali…

POLECAMY ZDJĘCIA, ZAPRASZAMY DO GALERII (PICTURES).

Trekking może się źle skończyć…

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s