Paszport – długa droga nadwyrężyła miejsca w paszporcie, więc w Bangkoku wystąpiliśmy o nowe, faszystowskie z liniami papilarnymi. Miłe zdziwko, bo ustawowo trzeba czekać 30 dni, a tu już po dwóch tygodniach przyszedł sympatyczny mail z radosną nowiną, że paszporty gotowe i możemy jechać dalej.
Psy pawłowa.
Tajlandia równa się plaża? No właśnie niekoniecznie. Przeuroczym zakątkiem jest górzysta północ z pięknymi miastami, takimi jak Chiang Mai. Tam właśnie znów spotkaliśmy się z Anną i Ester, pokrewnymi hiszpańskimi duszami i wspólnie zażywaliśmy uroków autostopu. Większość z zatrzymanych samochodów to pick-upy, na pace których…
…można w pełni rozkoszować się podróżą. Wiatr we włosach i spalona słońcem morda! W mieście Pai stopowaliśmy dosłownie wszędzie, o każdej porze dnia i nocy i ten przepomocny naród zawsze podwiózł.
Chiang Mai. Miasto to zapamiętamy głównie z powodu święta, w czasie którego ludzie puszczają napowietrzne lampiony i gdy o 20:00 w górę uleci ich tysiąc, wrażenie jest przecudowne, a że ludki nakupują lampionów jak petard na Sylwestra, jeszcze przez tydzień widać pojedyńcze sztuki na nieboskłonie.
Samo miasto jest centrum medytacji i masażu i sporo osób robi tam kursy. My, za namową naszego CS wylądowaliśmy na bezpłatnej screeming meditation (wrzeszcząca medytacja). Te dwa określenia raczej się wykluczają, ale przeżycie było oczyszczające. Medytacja polegała na tym, żeby powtarzając z początku jedno słowo coraz szybciej, nakręcić się do tego stopnia, aby „odlecieć” na pełnej słownej prędkości – coś na wzór Derwiszów łączących się z Bogiem w tańcu. Przeżycie faktycznie ciekawe, ale prowądzacy nas Australijczyk mózg miał tak przeżarty przez tą sektę, że nie umiał się już wysłowić normalnie po angielsku, np. „Don’t think, think, think. think…” czy „There are many, many, many things”. No jednym słowem wkręcił się chłopak w tą medytację.
Chiang Mai polecamy również dlatego, gdyż, ponieważ piękne świątynie wykładane małymi lusterkami mają, co ładny wizualny efekt dają (można to sprawdzić w dziale Video lub klikając tu).
Bananowi ludzie. W naszej podróży spotkaliśmy tzw. „banana people”. To taki rodzaj ludzi, którzy wygląd mają azjatycki, ale duszę już zachodnią: „yellow outside, white inside” (żółty na zewnątrz, biały w środku). Znaczy się ludzie o innym wyglądzie niż ich podłoże kulturalne. Ciekawym, odwrotnym wypadkiem była nasza CS, która wychowała się w Tajlandii, a była białasem. Tacy ludzie są przyszłością tej planety. Gdy nie możesz się identyfikować z jedną kulturą lub krajem, stajesz się obywatelem świata w sposób naturalny.
Pai. Następne miasteczko na północy, wśród ożywczych gór i alternatywnych ludzi. Tych pseudohippisów i „alternatorów” było tam tak dużo, że normalny człowiek się wyróżniał, a wykolczykowani dredziarze w szerokich spodniach stanowili zlewającą się masę.
Wspólnie z hiszpankami wybraliśmy się do lokalnej couchsurferki z Niemiec. Lilly miała spory kawałek ziemi, na której czyniła permakulturę. Dla tych, co nie znają, permakultura to rodzaj rolnictwa, które stara się w jak najmniejszym stopniu ingerować w środowisko. Jest jeszcze dalej posunietą formą uprawy organicznej. Jako, mam nadzieję, przyszłego działkowicza, sprawy te wielce mnie interesują, lecz po kilku spotkaniach z permakulturą dochodzę do wniosku, że jest to rolnictwo dla leniwych, gdyż wszystko jest zarośnięte, niepielone, rośnie se to tu, to tam bez ładu i składu, a plon raczej mizerny. Niemniej przez trzy dni próbowaliśmy pomagać Lilly robić kurnik z bambusa. Próbowaliśmy, bo raczej wprowadziliśmy zamieszanie, ale na koniec ujrzeliśmy gotową konstrukcję.
Opuściliśmy Pai w czwórke i udaliśmy się wypełnionym słońcem pick-upem w stronę Laosu. Ucałowaliśmy dziewczyny na pożegnanie, a następnie ziemię laotańską. Tako też Laos, podejście drugie (całkiem udane), ale o tym w następnym odcinku.
Ciekawostka. Podczas ostatniej powodzi, która była dość potężna, utonęło w Tajlandii (trochę skłamię, trochę strzelam) około tysiąca ludzi. Jeden z ministrów skwitował tą smutną statystykę tymi słowami: „Musimy nauczyć Tajów pływać”. I to fakt – nawet ludzie na wybrzeżach czy wyspach rzadko kiedy umieją utrzymać się na powierzchni.
ZDJĘCIA CZ. II (PICTURES).
Widze ze i rafting i gibbona trafiliscie jak sie podobalo?
pozdr z gda -16 C ;(
Gibbon ciekawy, ale jaj nie urwal poza paroma przewozkami, a rafting nie tak dobry jak w Nepalu, niemniej fun byl 🙂