…drogi zastąpione zostały drewnianymi pomostami (Caleta Tortel leży na zboczach malowniczo schodzących do zatoki). Dla mieszkańców ten urok ma zupełnie inny wymiar: brak pitnej wody, elektryczność to jest, to jej nie ma, praca tylko w sezonie, który trwa 3 miesiące, a do tego wszędzie mega daleko. Ot, taki „Przystanek Alaska”. Nic tylko uciekać. Poddaliśmy się ogólnej atmosferze i też uciekliśmy, bo choć miejsce ładne, to czekali na nas „piękni” ludzie z naszej ulubionej międzynarodowej organizacji.
Andrea i Andreas żyli w maleńkiej mieścinie przy granicy z Argentyną, zwanej Chile Chico. Andreas uciekł tu przed zgiełkiem imprezowego Santiago. „Małe Chile” swym spokojem mogłoby uśpić czujność niejednego. Niemniej czekało nas tu sporo przygód i rzeczonych imprez, gdyż w ciągu tygodnia zaliczyliśmy 3 grille i urodziny do późnych godzin nocnych. A po nich…
Makabra!!!LA CHUPACABRA!
Po jednym z zakrapianych wieczorów obudziłem się jako pierwszy i z nudów udałem się na obchód gospodarstwa. W miarę zbliżania się pod klatki z kurami cisza poranka przestawała współgrać z wszechobecnym pierzem. Z bliska ukazał się ogrom pogromu. Kogut z dwoma kurami spali snem permanentnym. Natychmiast podjęliśmy dochodzenie, które wykazało, że choć z zewnątrz nietknięte, z nielotów wyssano krew. Na zebranych padł blady śmiech. „La Chupacabra” (wysysacz kóz)! Tajemniczy stwór z nowożytnej mitologi latynoamerykańskiej, zmutowany wytwór laboratoriów imperialistycznej Ameryki nasłany na zwierzynę hodowlaną hiszpańskojęzycznej braci. Pogrążeni w pijanym smutku oddaliśmy hołd naszym żywicielkom i wyprawiliśmy stosowny pogrzeb…
Pies przybłęda i tajemnica ostatnich klapek.
Pod domem naszych gospodarzy zamieszkiwał pies przybłęda, czarny jak smoła szatan, który zakumplował się z ich dogorywającym burkiem. Był to jednak szkodnik i Andrea w obawie przed zagryzieniem dopiero co narodzonych kociaków zawyrokowała polowanie. W ruch poszły sztachety, kije i sznury, ale „diabeł” nie dał się wykurzyć. Z rana po kolejnym grillowaniu lekko usmażony doznałem szoku i przerażenia jednocześnie. Bliski postradania zmysłów odkryłem moją ostatnią parę klapek bezlitośnie rozszarpaną na strzępy. Czym prędzej pozbierałem me klapeczki co do literki i niczym dr. Frankenstein podjąłem się próby ich ożywienia.
Zemsta Fredry, Fredry Zemsta.
Puścić tego płazem nie mogłem! Okazja sama się przydarzyła. Drań skończony udał się do michy, a w drodze powrotnej natknął się na nas. My, dozbrojeni w lassa, zorganizowaliśmy nagonkę. Pętla „czarnemu diabłu” zaciskała się coraz bardziej, aż w końcu dosięgła jego szyi. Wrzuciliśmy diabła na pakę i udaliśmy się za miasteczko.
Tam wypuściliśmy, jakby nie patrzeć, bezdomnego nieboraka i udaliśmy się zwiedzać…
…wysypisko śmieci. Nie były to nasze okazałe Szadółki, lecz małe wysypisko, które w porywach wiatru ciskało plastikowymi torebkami w nieodległą Argentynę. Andres zwierzył mi się, że jego marzeniem jest zwiedzić wysypiska śmieci w miastach odwiedzanych Couchsurferów. Ja ze swej strony zaprosiłem go na nasze w Gdańsku. Przed oczyma stanęły mi obrazy z Indii z ich mega-śmietniskami, tworzącymi pejzaż niczym z futurystycznych filmów.
ZDJĘCIA Z DZIKICH OSTĘPÓW CHILE DO WGLĄDU TUTAJ (PICTURES).
Tak to jest, jak każdy jeździ na swoim koniu…

…a tak się kończy kombinowanie: