Wróciliśmy w ramiona Kolumbii. Udaliśmy się nad morze do Tagangi – rozpizganej wioski rybackiej, gdzie kupisz pyszną rybkę prosto z morza, a handlarze narkotyków są tak namolni, jak lokalne muszki i komary. Niemniej pobyt na campingu u couchsurfera wspominamy bardzo dobrze. Jako wegetarianin i buddysta, udzielał schronienia wszelkim zwierzętom i nieraz sąsiednie kaczki przychodziły odetchnąć w tej wegetariańskiej przystani. Posnorklowaliśmy, pobimbaliśmy i obraliśmy kurs na Cartagenę, gdzie liczyliśmy na jachtostop. Samo centrum miasta przepiękne, czyste i schludne (tuż „za” panował totalny rozpiździel), więc dużo czasu w naszej taniej, gorącej dziurze na poddaszu nie spędzaliśmy. Niemniej w marinie szczęścia nie mieliśmy. Pozostało nam udać się na sam kraniec Kolumbii, do Capurgany, gdzie za pomocą kilku lokalnych pang (łódek) można się było dostać do Panamy.
Nie doceniliśmy jednak mocy „chciejstwa” i dobrej karmy. W Tagandze, idąc na wieczorny spacer, Maja zauważyła nieszczęśnika ze stwardnieniem rozsianym, który upadł idąc po kamienno-błotnej drodze. Pomogła mu dojść do asfaltu. Tam pan powiedział, że…
…jest głodny i poprosił o pieniądze. Jakoś tak odruchem, który wyrobili w nas tutejsi żebracy, odeszliśmy. Niemniej myśl o tym człowieku nie dawała mi spokoju, bo tak czy siak ukrzywdzony był przez los. Znalazłszy go ponownie, poszlismy z nim do sklepu kupić jedzenie.
Tyle po stronie karmy. A chciejstwo było po stronie Mai. Ona to chciała bardzo, ale to bardzo przepłynąć archipelag San Blast jachtem. Ja, z moją chorobą morską, liczyłem na szybkie, w miarę bezbolesne przejście.
I tak na drodze naszej stanął kapitan Tomasz Lewandowski z małżonką Beatą. Ten ponad 2-metrowy gigant zaproponował nam przeprawę w roli majtków, a my z chęcią te majtki ubraliśmy, choć nie bez pewnych obaw, bo facjata iście konkretna, a na łódce czekać miał wilczur… Przywitał nas Wacek, sympatyczny terier, który odtąd szczekaniem oznajmiał swoją tęsknotę za pasażerami. Łódka również łódką nie była, jeno jachtem pełnomorskim, który przewiózł wspomnianego kapitana samotnie dookoła świata, na dodatek w złą stronę (solo, wrong way).
Nasz olbrzym, mogący złamać cię jak patyk, okazał się domorosłym filozofem, mędrcem, który swoje złotouste myśli przerywał przecinkowym „Kurwaaa!”. W ten sposób po półtora roku odnalazłem to, czego podskórnie szukałem: wyroczni, która odpowie na moje pytania, uspokoi rozchuśtaną łódkę myśli i pozwoli obrać pewny kurs przez życie.
Po dwóch dniach rejsu po rajskich wysepkach San Blast na przyjemnej dla mnie flaucie, dobiliśmy do Portobelo w Panamie. Trudno nam było naszych dobrodziei opuścić i radośnie przytaknęliśmy na propozycję zostania z nimi przez kilka dni. Dni mijały na rozmowach o Bogu i o nas samych. Słuchaliśmy też historii obydwojga, bo życie mieli kolorowe i nie zamierzali przestać go kolorować, zdecydowani spełniać swoje marzenia. Sympatyczna Beatka i swoim ciepłem, i ciepłem domowych, polskich posiłków, grzała nasze serca.
Opuściliśmy ich z żalem, ale musieliśmy, gdyż oczekiwała nas misja w Panamie. Mieliśmy za zadanie zmienić rząd i to rząd w odległej, ziemniaczanej republice. Do następnej audycji zatem, drodzy słuchacze!
Ps. Beata nauczyła nas piec chleb w garnku, co później skwapliwie wykorzystywaliśmy w podróży.
A skoro już przy chlebie, to ciekawostką jest wszechobecność w Ameryce Łacińskiej kompanii piekarskiej Bimbo, która popełnia grzech pompowanych, watowatych chlebów tostowych. Nazwa tej firmy jest o tyle ciekawa, że w USA określenie „bimbo” jest raczej negatywne i odnosi się do marnej jakości chlebów. Ktoś widocznie podczas wizyty kolegi ze Stanów podłapał słowo i tak powstał sympatyczny miś opierający się o logo.
ZDJĘCIA Z KOLUMBII I BOMBOWEGO REJSU DOSTĘPNE SĄ TUTAJ (PICTURES).