Sucre.
Miłość, miłość, miłość! Zakochaliśmy się w tym mieście od pierwszego wejrzenia. Temperatura optymalna, architektura piękna. W końcu oczy mogły odpocząć od tych prostokątnych, ceglanych, nieotynkowanych paskudztw z wystającymi na zaś zbrojeniami, których pełno w pozostałych miastach (nigdy nie wiadomo, kiedy dobuduje się pięterko). Relatywna cisza i tylko stare autobusy bez katalizatorów trują tą sielankową atmosferę. Rynek, na którym siedzieliśmy 3 dni, jest pełen frykasów: kiełbaski chorrizo, salcesonik, i sałatki owocowe.
Największą zaś atrakcją było święto wyzwolenia Sucre. Wieczorem koncert, a za dnia wielki pochód z orkiestrami, tańcami i przebierańcami. Tylko prezydenta nie zobaczyliśmy, bo…
…nam zły stan świadomości nie pozwalał. Następnego dnia niedobitki, częściowo z przyzwyczajenia, a częściowo z rozpędu maszerowały po ulicach, dując w trąbki.
Generalnie piękny problem tego kraju to festyny, defilady i pochody. Będąc w Boliwii ma się wrażenie, że odbywają się codziennie i zawsze gdzieś w oddali usłyszysz bęben i trąbkę. Etos pracy na tym traci, ale lud zapewne jest zadowolony.
Kolejnym wyznacznikiem tych imprez jest pijaństwo. Ludzie w Boliwii „lubią się najebać, znaleźć na wyżynie” (altiplano). Zobrazował nam to festyn na Isla del Sol (Wyspa Słońca), gdzie cholity w odświętnych ubraniach alkoholizowały się w najlepsze wraz ze swoimi zamroczonymi towarzyszami tutejszym piwem Paceña, kręcąc się w kółko, żeby lepiej weszło. Bardzo piękna, wiejska zabawa, do której na chwilę się przyłączyliśmy.
I tak dochodzimy do problemu trawiącego Boliwię, czyli alkoholizmu. Ten wesoły naród niepotrzebnie daje się wciągnąć w opary 96-procentowego alkoholu za 5 zł za litr, który przeżera im mózgi. Niemniej tym razem problemu nie przywlekli przybysze z innego kontynentu. Festyny i pijaństwa są spuścizną imperium Inków, gdzie 8-dniowa fiesta nie była rzadkością. Przybysze z Europy sami narzekali na słabą pracę podbitych ludów, które to dość często były w stanie wskazującym, a zastałe miejskie akwedukty w okresie świętowania spływały uryną.
Pozostałością po niegdysiejszym imprerium jest również koka, kiedyś będąca przywilejem szlachty inkaskiej, aktualnie w powszechnym użytku. Jest to specyfik w postaci liści, którego żucie obniża problemy ze zmęczeniem, głodem i wysokością. Nowe małżeństwo przy swoim domu sadzi poletko, z którego będzie korzystać przez całe życie. W przeciwieństwie do kokainy jest tania i generalnie nieszkodliwa, choć według mnie uzależniająca jak papierosy.
Boliwijczycy, jako biedny naród, nie oddają się uciechom kokainy. Ta zarezerwowana jest dla znudzonych dzieci bogatego świata. Stany Zjednoczone naciskają na rząd Boliwii, żeby niszczył uprawy koki, z której produkuje się kokainę. Przykładowo: daje plantatorom pieniądze na usunięcie upraw, ci zaś w następnym roku sadzą dwa razy tyle, by znów dostać rekompensatę. Pomimo międzynarodowych nacisków, uprawia się ją nadal, a rząd boliwijski propaguje hasło ¨Koka tak, kokaina nie¨, zwracając tym uwagę na fakt, że problemem nie jest produkcja, ale konsumpcja i że to kraje boghate powinny walczyć na własnych podwórkach z problemem narkomanii.
Największym zaś żartem jest to, że USA jest największym importerem koki dla, UWAGA! UWAGA! Coca-coli. Co prawda ów trunek nie posiada, tak jak wcześniej, uzależniającej kokainy, a koka ma służyć tylko uzyskaniu smaku, niemniej ilość znajomych uzależnionych od tego płynu pozwala poddać to w wątpliwość.
Polecamy Muzeum Koki w La Paz w celu zgłębienia tego zagadnienia.
NOWE ZDJĘCIA Z BOLIWII DOSTĘPNE SĄ PO KLIKNIĘCIU TUTAJ (PICTURES).