Z Alice Springs ruszyliśmy do muzycznej stolicy Australii – Adelaidy. Po drodze zahaczyliśmy o Coober Pedy, dziwny górniczy twór w dzisiejszych czasach. W okolicach wydobywa się opale metodą pół-chałupniczą: indywidualnie, przy pomocy dziwnej maszynerii zamontowanej na ciężarówce. Po tej ziemii chodzą jeszcze wariaci. Cała masa ich.
Długodystansowy stop zaliczyliśmy zaś z pracownikiem mega kopalni, gdzie korytarze liczy się w kilometrach. Ekspresowa przesiadka do samochodu jego znajomej i… utknęliśmy 200 km przed celem. Oblizaliśmy się smakiem i rozbiliśmy namiot za stacją benzynową. Z rana pan w mega wypasionej bryce, z tej samej zresztą kopalni, pochwalił się nam…
…jak działa jego GPS i podwiózł pod drzwi couchsurfera. Nie dane nam jednak było się wyspać, bo piątek, więc i mega biba. Zasnęliśmy jednak pod głośnikami i tylko biegające gołe tyłki imprezowiczów świadczyły o potędze balangi.
Rankiem rekonstrukcja zdarzeń, a wieczorem odnalazł się sympatyczny Angol z poparzonym bokiem (na dachu się nie śpi).
Pomimo, że to muzyczna stolica, pech chciał, że spóźniliśmy się na koncert couchsurfera, a dopiero za 2 tygodnie miało grać The Beards (sprawdź w zakładce ¨Muzyka i filmy¨). Brody to zespół, który wszystkie piosenki ma o brodzie, wszyscy wykonawcy są brodaci, a na koncertach wytykają tych, co brody nie mają (sztuczne są akceptowane także u kobiet).
Great Ocean Road.
Czas naglił, więc kciuk do góry i po dość koślawym stopie skończyliśmy z podstarzałym surferem jadącym na plażę łowić ryby w oceanie. Dla mnie łowienie to nuda, ale nocleg na plaży, ciekawe historie podprawione piwem i emocje przy wyławianiu rekinów pozwoliły nam czerpać radość z zastałych okoliczności. Dał się też ¨karnąć¨ terenówką po wydmach!
Kolejny dzień również z jakąś taką nieśmiałością: opornie, po mału i na dodatek zakończył się w ciulowej lokalizacji do stopowania. A na dobitkę deszcz… Zrezygnowani czekaliśmy następnego dnia.
Autostop to góry i doliny emocji. Gdy tracisz nadzieję po 3 godzinach stania, trafia się długodystansowy do celu. Tak też było tym razem. Z rana, tuż za zakrętem, odkryliśmy roboty drogowe spowalniające ruch. Już po chwili jechaliśmy z Niemcem, który opuścił Argentynę (wzywa nas!) 10 lat temu po tym, jak stracił dobytek życia po tamtejszym kryzysie. My też zapewne kiedyś obudzimy się z ręką w nocniku, gdy odkryjemy, że nasze ciężko ciułane pieniądze są tylko bezwartościowymi cyferkami na elektronicznym koncie.
Hans zagłębił nas w tajniki nowoczesnej, intensywnej hodowli krów. Przypomina to zoptymalizowaną fabrykę, a nie wyprowadzanie mućki na pastwisko.
Później już szybko i z górki i na najbardziej turystyczną część trasy trafili nam się niemieccy turyści, więc wszystko obejrzane, obfotografowane, ochane! i echane!
Pod koniec wesoła, wyluzowana ekipa hippisów (¨Ja skoczę z paralotnią, a ty masz kluczyki i odbierzesz mnie na dole¨) zabrała nas wprost do Melbourne i wieczorem wyjadaliśmy spore resztki z wczorajszej paschy. Smakowała czasem polskością, jako że była to emigracja z Polski.
Steve zafundował nam ciszę, spokój i relaksację oraz… imprezę do szóstej rano. Najpierw porządny koncert, a następnie płynnie wkroczyliśmy w alkoholowy chaos domówki, gdzie spotkaliśmy znajomego muzyka, spotkanego w Indonezji (sprawdzcie tutaj bekowy teledysk). Upiekliśmy pizzę, a Steve się zakochał, dał nam kluczyki i świtaniem pędziliśmy po Melbourne (bez obaw, byłem bez procentów). Tak powinno wyglądać każde pożegnanie kraju.
Steve nas zauroczył swoją osobowością. Dopisaliśmy go do naszej listy przyjaciół.
Ciekawostki.
Pewien couchsurfer z Melbourne robi roczny projekt dokumentujący jego surfowanie po kanapach we własnym mieście, odkrywając w ten sposób różne dzielnice swojego grodu. Więc i Ty, nasz drogi czytelniku, zasiądź za komputerem i poszukaj w swoim mieście ludzi, z którymi chciałbyś się zaprzyjaźnić, lub dzielnice, które chciałbyś zwiedzić. Na każdej ulicy są skryte jakieś tajemnice.
Nielegalny Australijczyk.
Na balandze pewna dama opowiedziała mi o swoim koledze-artyście, który już od 3 lat nielegalnie przebywa w Polsce. Różne są oblicza ¨nielegalnej imigracji¨.
Pidgin English (tok pisin) to język angielski dla Papuasów. 700 słów i wystarczy, by przeżyć w dżunglii. Ciekawe, jak by się pisało książkę przy użyciu tylu słów.
OSTATNIA PORCJA ZDJĘĆ Z AUSTRALII DOSTĘPNA TUTAJ (PICTURES).