Z Pakse ruszyliśmy na motorku na płaskowyż Bolaven, znany z plantacji kawy i wodospadów. Jako rasowi turyści zaliczyliśmy tych wodospadów z dziesięć i wszystkie, pomimo takiej hurtowej ilości, robiły na nas oszałamiające wrażenie. Kawy też wypiliśmy parę litrów, ale Laotańskiej kawie po prostu nie można się oprzeć!
Jako, że czas nigdy nie jest naszym sprzymierzeńcem, trasę trzydniową na dwa dni zaplanowaliśmy, wyciskając, co fabryka dała z motorynki i robiąc 200 kilometrów w jeden dzień (obolałe dolna i górna partia pleców)…
Mała przygoda się przytrafiła – złapaliśmy gumę. Zatrzymaliśmy młodziana i z kurtuazją zapytaliśmy, czy mówi po angielsku. Odpowiedział, że nie, po czym zrewanżował się: „Parlez-vous français?” i wyszło, że my nieuki. Niemniej skierował nas do stacji naprawczej. Dziesięć minut i znów na szosie, tym razem wolniej i starając się być lżejszymi.
Do Attapeu, naszego CS-przystanku, dokulaliśmy się po zmroku, po wolutku i po kryjomu. Francuska rodzina, która nas gościła, również brała udział w budowaniu służby zdrowia na zadupiach Laosu. Docierali do wioch, gdzie laotański był językiem obcym a kobiety, podług tradycji, szły rodzić do lasu. Francuzi żyli tam już trzy lata i dorobili się uroczej córki, która gaworzyła więcej po laotańsku niż francusku. W międzyczasie doświadczyli powodzi, która niezmiernie zaskoczyła tylko przybyszów, bo lokalni po prostu ją przeczekali i nieświadomi zagrożenia epidemiologicznego, wiedli swoje radosne, laotańskie życie.
Wolontariusze zwrócili naszą uwagę na dwie, niewidoczne gołym okiem dla turysty rzeczy. Po pierwsze, kapitalizm doprowadził w tym komunistycznym kraju do sytuacji, gdzie posady rządowe, tak wcześniej cenione za „wysokie gaże”, nagle dawały mniej pieniędzy niż mały sklepik z mydłem i powidłem. Po drugie, wynikające z pierwszego, duże pieniądze rodzą dużą korupcję. Laos, będąc nadal w czołówce biednych krajów, został najechany przez organizacje humanitarne różnego sortu, których kompetencje często pokrywają się. Dzięki temu szef szpitala może wyciągnąć trzykrotność pieniędzy potrzebnych na zakup danego sprzętu, zgłaszając się do trzech różnych instytucji. Każdej organizacji pokazuje maszynę, a 2/3 uzyskanych pieniędzy ląduje w jego kieszeni.
Rozwiązanie jest jedno: sprywatyzować organizacje pomocowe, monitorować i oceniać ich poczynania oraz rozliczać efekty. To po prostu muszą być prężne firmy, działające na zasadach konkurencji, a nie biurokratyczne molochy (przypominamy historię z Kambodży, gdzie ONZ wpuściło w kanał 2 milardy dolarów). Prywatyzacja ONZ brzmi dziwnie, ale pamiętajmy: Pan płaci, Pani płaci, ci Państwo też płaca.
Markety.
Chcesz jeść tanio i pożywnie? Rynki są najlepszym miejscem. Instytucja nocnego marketu, gdzie przychodzisz, za niewielkie pieniądze wybierasz smakołyki z różnych stoisk i zasiadasz za stołem delektując się paletą smaków jest kwintesencją Azji Poludniowo-Wschodniej. Więc pamiętaj turysto! Hamburgera zjesz w domu, a lokalnych smaków możesz już nie znaleźć.
4000 wysp. A my wybraliśmy się/ zostaliśmy skierowani na jedną: Don Deth, za namową – pod przymusem kolegi Rafała. Mogliśmy porównać opowiadania sprzed dwóch lat z zastaną rzeczywistością i zaobserwować, jak szybko turystyka może przekształcić miejsce. A czyni i dobro, i zło. Internet i elektryczność na dobre zawitały na wyspę, razem z farmą i restauracją organiczną.
Tu dygresja. Farma to ogródek 3×3 metry, gdzie wesoły Francuz próbuje ratować warzywa przeszczepione na lokalny grunt z Europy (więcej pasożytów, lipniejsza gleba). Restauracja to zaś totalna ściema, na którą łapią się białasy, bo nic z farmy nie trafia (na razie) na ich stoły. Choć z drugiej strony „WSZYSTKIE WARZYWA SĄ ORGANICZNE”. Część dostaje po prostu wiekszą porcję chemii.
Ale wracając do wyspy. To, co napewno musi tu przyciągać, to super mili ludzie, bo na wysyp atrakcji nie ma co liczyć, choć nam się przyfarciło i festiwal zaliczyliśmy. Miła, leniwa atmosfera, gdzie sąsiad za płotem buja się w hamaku.
No ale nudno, dodatkowo brak taniej wyżery i swierzbiące nogi wypchnęły nas na dalszą tułaczkę. Jeszcze tylko obiadek u sympatycznej Wietnamki na rynku w Pakse, wymiana uprzejmości z taksiarzami-cwaniakami, krótki spacerek, kciuk do góry i znów dobijamy do granicy Tajlandii. A co za granicą się nam przydażyło, dowiecie się w kolejnym odcinku.
OSTATNIE ZDJĘCIA Z LAOSU (PICTURES).
Ten facio chyba depcze Wam po klapkach 🙂
http://atrampabroad.com/travel-rant-on-the-importance-of-gratitud/