Poprzednie spotkanie z Laosem zostawiło w nas przekonanie o wioskowo-spokojnym charakterze tego kraju. Tym razem udaliśmy się do imprezowego tworu, angielskiej kolonii – Vang Vieng. Dość smutny obrazek tego, jak turyści wraz z grupką rzutkich biznesmenów narzucili swoją wolę lokalnej społeczności, uskuteczniając tubing (oponowanie – spływ rzeką na oponach).
O co chodzi? Generalnie otrzymujesz nadmuchaną dętkę od traktora, podchodzisz do brzegu rzeki, dostajesz darmowego kielicha Lao Lao (lokalna wóda), spływasz kawałek, po czym obsługa najbliższego baru przechwytuje cię za pomocą rzuconej liny i wyciąga na brzeg, gdzie otrzymujesz kolejnego kielicha Lao Lao. I tak w kółko…
Każdy bar miał zainstalowaną wyskocznię, huśtawkę czy inne cudo prowadzące do uszkodzenia ciała w zderzeniu z wodą. Po wszystkim zostawały ci 4 kilometry całkiem nudnego (choć okolica piękna, to ile można moczyć tyłek?), zimnego spływu. Na drugim brzegu lokalni robią grilla i obserwują zagraniczne małpiszony, wymieniając między sobą uwagi. Starzy bywalcy (niektórzy potrafią spędzić i dwa tygodnie dzień w dzień uskuteczniając tubing) nie wypożyczali już nawet opony, tylko przyjeżdżali do barów i cały dzień garowali. Pod wieczór miasto zamieniało się w zombie land, gdzie kuśtykający, napruci Angole szukali kolejnych miejsc do wypitki i często ignorując ciszę nocną imprezowali do rana.
Pomimo niesmaku, my nie oponowaliśmy i wzięliśmy udział w tym cyrku. Z bidy nie kupiliśmy żadnego browara czy innej płatnej wypitki, tylko całość imprezy poleciała na darmowym Lao Lao. Balanga była przednia, dobra muzyka, tańce, chulanki…
Vang Vieng to moralne szambo, w którym miło się popluskać, ale trzeba uciec zanim zamieni się w bagno i cię wessie. Idea zabawy jest ciekawa, ale doprowadzona do ekstremum. Profity czerpie mała grupka ludzi i są to najczęściej oficjele. Dla równego rachunku trzeba dodać, że okolice Vang Vieng są przepiękne, więc można ominąć tubing, ale niewielu się na to zdobywa.
Jednodniowy wypad do Vientiane wystarczył, aby przyjrzeć się tej maleńkiej stolicy (200 tysięcy mieszkańców). W ambasadzie Tajlandii, gdzie załatwiliśmy wizę, codziennie przewalają się rzesze „zagranicznych” obywateli Tajlandii przedłużających sobie „obywatelstwo”.
Następny dzień to przebijanie się stopem do jaskini Kong Lo, która zachwycałaby swoim rozmiarem, gdyby była oświetlona (za trzy lata będzie, Francuzi sypli kasą z kiesy). Jako, że po zwiedzeniu jaskini nie było już opcji na wydostanie się z sąsiadującej wiochy, a zmonopoliozowane noclegi były za drogie, postanowiliśmy odkurzyć dawno nieużywany namiot. Zagadnięci ludzie okazali się szefami okolicznych wiosek, a towarzyszył im laotańsko-amerykański biznesmen. Rzucone przez nas „mai mi satang” („nie mam drobnych”) rozbawiło towarzystwo i zostaliśmy zaproszeni przez Lao-Amerykanina Coziego pod dach jego nowo budowanej gościniecy. Cozy studia skończył w Moskwie, więc odswieżyliśmy język Tołstoja, Lenina i Kaszpirowskiego. Liznęliśmy znów życia Włóczykija i jakiż to smaczny smak!
Rano pobudka, autobus, autostop, autobus i wieczorem miasto Pakse i długo oczekiwany couchsurfer Shogo KUBOTA!!! Ten wesoły i interesujący Japończyk został tu wysłany przez rząd swego kraju w celu zbudowania, praktycznie od podstaw, służby zdrowia w tym rejonie. Bo, o ile tego nie widać (głodni czy żebrzący ludzie to naprawdę rzadkość), o tyle Laos jest nadal w niechlubnej trzydziestce najbardziej biednych krajów świata. Jako kontrprzeciwwagę trzeba jednak dodać, że jest to grupa według metodologii Banku Światowego, który ustalił biedę jako mniej niż 1 dolar dziennie na życie, a jak na złość całemu systemowi finansowemu świata w odległych wiochach Laosu obrót pieniężny nie istnieje – rządzi tam barter. Ludzie są niedożywieni, ale nie głodują. W tym kraju obfitości dżungla dostarcza sporo pożywienia, a widok myśliwych z kałachami to nie rzadkość na wycieczkach rowerowych.
Ciekawostką jest, ze Bank Światowy wybrał się na zwiady do pewnej wiochy i zapytał ludzi, czy są biedni. Ci odpowiedzieli, że nie. Po pięciu latach przeprowadzono badania porównawcze i na to samo pytanie ankieterzy usłyszeli twierdzące „tak”. Warunki w wiosce się nie pogorszyły, wręcz przeciwnie. Kwestia jest taka, że wysłannicy tej szacownej organizacji uświadomili ludziom, że są biedni, plus ci dowiedzieli się, że status biedaka zapewnia im środki pomocowe od różnych organizacji. I tak uczy się tych ludzi „żebrania” i zależności, burząc ich ogląd świata i ucząc, że bez lodówki, telewizora i komórki jesteś po prostu nikim.
Smutna ciekawostka. W ostatnich latach rząd, przy pomocy pieniędzy z zagranicy podłączył wiele wiosek do prądu i sieci dróg. Te, które były za daleko, przymusowo zostały przesiedlone w ich pobliże. Celem jest uzyskanie kontroli nad wcześniej niedostępnymi ludzi i chlubne/niechlubne zagwarantowanie tym ludziom dostępu do szkolnictwa i opieki medycznej. Niechlubne, gdyż, oprócz szefów wiosek, ludzie ci posługują się lokalnym językiem jednej z trzydziestu mniejszości, a szkolnictwo, tak jak i telewizja, dążą do ujednolicenia i zlaotanizowania tych mniejszości. Ale cóż, taki już los mniejszości w wielu krajach.
Japońska pomoc. Co i rusz przy drodze widać nową szkołę, zbudowaną przy pomocy Japończyków. Ale, ale! TYLKO przy głównych drogach, bo tu jest PR, tu się można pokazać. Na zadupia nikt nie jeździ.
PORCJA ZDJĘĆ Z LAOSU (PICTURES).