Kontynuując naszą podróż wzdłuż wietnamskiej kiszki wylądowaliśmy w Hoi An, mieście krawców, gdzie samemu można zabawić się w projektanta mody. Urocze jest to miasto nadmorskie z kolonialną architekturą i akcentem polskim (pomnik „Kazika”, architekta, który życie poświęcił temu miastu). Wieczorem trafiliśmy do baru, który był ni mniej, ni więcej tylko brytolską kolonią w tym mieście. Tłumy naprutych, agresywnych Angoli, brzydkich, wyuzdanych i łatwych Angielek. My z poznanym Szwedem przycupnęliśmy w kąciku i obserwowaliśmy. Zaczepiony przez jakąś typiarę wdałem się w konwersację o, jej zdaniem, wyższości backpackersów (plecakowiczów) nad turystami, a oto moja konkluzja.
Backpacking to turystyka o mniejszym budżecie, bo śpimy po hostelach, jemy w restauracjach i cykamy zdjęcia. Dusimy się we własnym białym sosie, a nasza interakcja z lokalnymi jest szczątkowa i najczęściej w relacji klient-sprzedawca. Dumnie brzmiący „niezależni podróżnicy” (independent travelers) samodzielnie wybierają zorganizowane wycieczki, znajdują i targują się o hotel, przez który samodzielnie zamawiają bilet autobusowy. Tymczasem…
…ci pogardzani turyści wynajmują przewodników i dowiadują się więcej niż prześlizgujący się przez kraj backpackersi. Wszyscy jesteśmy turystami, więc pozbądźmy się uczucia wyższości. Każdy z nas zwiedza świat jak mu się podoba. Koniec, kropka!
Wojna.
Wojna była i jej nie ma. Wietnamczycy w większości o niej zapomnieli i pchają wózek do przodu. Pogodzili się z Ameryką. Amerykanie przyjeżdżają w dużych ilościach popatrzeć na kraj, z którym po raz pierwszy przegrali wojnę. Niemniej to, co zobaczyliśmy, tylko upewniło nas w przekonaniu, że nie ma czegoś takiego, jak dobra wojna. Bombardowania na masową skalę miast, opryski lasów chemikaliami, które doprowadziły do zagłady olbrzymich połaci terenów zielonych i okropnych deformacji u dzieci. Mordowanie cywili. Jakie prawo ma Ameryka do zbrojnej zmiany ustroju danego państwa i jak by się czuli jej obywatele, gdyby na przykład Związek Radziecki bombardował USA za ustawy rasowe i apartheid?
Nie można zapomnieć o pozytywnych działaniach Stanów Zjednoczonych – pomaganiu opozycji w walce z reżimami, ale do tego powinno się ograniczać jej działanie, do „miękkiej siły” (soft power).
Wojna nie rozwiązuje problemów, ona je mnoży. Niemniej Wietnamczycy są na tyle wyluzowani, że oglądają „Rambo II” (wyżynają tam astronomiczne ilości Wietnamczyków) i, z akcentów lekko humorystycznych, jeden starszy Wietnamczyk nosił czapkę z napisem „Jestem weteranem wojny w Iraku”.
Wietnam jest krajem motorów i to widać i słychać. Miasta są przyjazne temu środkowi transportu, z masą podjazdów dla nich pod krawężniki. Samochody totalnie by zakorkowały ten kraj, a ci, co już je mają, jeżdżą nimi jak motorami.
Motorowy bunt. Na ulicach Sajgonu nocą odbywają się nielegalne wyścigi motorów. Jest to jedna z niewielu możliwości pokazania serdecznego palca policji i reżimowi. Dochodzi do takich ekstremów, jak jazda z przeciętymi hamulcami, czy z zasłoniętymi oczami.
Komuniści silną reką dławią wszelkie objawy opozycji. Cierpi na tym muzyka niezależna, która została całkowicie zepchnięta do podziemi. Cierpią też ludzie, których reżim wyprał z wszelkich zainteresowań. Mogą jedynie pracować i oglądać wyjątkowo ogłupiającą telewizję. Niemniej młodzież się buntuje, narazie cicho narzekając na władzę, ale oni już są inni – jeżdżą po świecie i wiedzą, że tam oddycha się pełną piersią i upomną się kiedyś o swoje.
Urodziny.
Takie szczęście, że po trzech tygodniach couchsurfingowej posuchy, w Sajgonie przyjął nas Steve i zabrał na przepotężnie energetyczny koncert grupy 6789 (na moją sugestię, że głupia nazwa basista odparł, ze ma ona znaczenie i to podwójne; w chińskim znaczy „żyj swoim życiem”, w wietnamskim „zniszcz wszystko”). Nazwa nazwą, ale chłopaki dali takiego czadu, że jeszcze przez dwa dni bolały nas szyje. Wielkie dzięki!
Ciekawostka. Dużo Wietnamczyków ma ptaki, ale zapomniałem spytać dlaczego.
DRUGA PORCJA ZDJĘĆ DOSTĘPNA TUTAJ (PICTURES).