No właśnie. Na hasło Wietnam w naszych głowach automatycznie otwiera się klapka z filmami wojennymi i w naszych głowach wojna tam nadal trwa lub dopiero się skończyła. Rzeczywistość nie jest jednak taka sensacyjna. Wietnam pędzi i gna razem z sąsiadami w pogoni za bogactwem. Pierwsze wrażenie, jakie odnieśliśmy, to to, że znów jesteśmy w Chinach (ludno, gwarno i szybko). Zwłaszcza hałas motorów był wszechobecny i wycisnął nas szybciej z tego kraju.
Lekko zmęczeni ciągłym załatwianiem biletów i znojami codziennego życia w podróży, wykupiliśmy 3-dniową zorganizowaną wycieczkę po Halong Bay. Była to jedna z bardziej niezorganizowanych, na jakich byłem, a trzeba Wam wiedzieć że byłem na niewielu. Przez 3 dni przez łódkę, na której podróżowaliśmy, przewinęła się cała masa ludzi z różnych wariantów owej wycieczki. Aż cud, że nikt się nie zgubił. Jednak dzięki temu poznaliśmy wielu ludzi, w tym czeską wycieczkę, na którą natykamy się raz po raz do tej pory. Racje żywnościowe na tym budżetowym wyjeździe były ograniczone i ze wspólnej michy, więc pomimo uśmiechów i miłych konwersacji, trwała cicha wojna o jedzenie. Kto pierwszy, ten lepszy!
Halong Bay jest piękna i oryginalna i mówie to z pełnym przekonaniem, gdyż po siedmiu miesiącach nasze zmysły są przytępione. Niewiele zachwyca, sami popadamy w rutynę dnia codziennego, więc taka perełka była orzeźwiająca, zwłaszcza, kiedy mogliśmy sami popedałować kajakiem wśród tych zatopionych gór i zawinąć na naszą bezludną, prywatną plażę.
Tuż po zatoce wsiedliśmy w turystyczny autobus w kierunku Hue, dawnej stolicy. Towarzyszył nam niecodzienny pasażer – napruty i przesympatyczny Rosjanin imieniem Jura. Ten miły misiek objawił się na przystanku z plastikową siatką pełną dolarów, którą beztrosko podał wietnamskiej obsłudze autobusu, aby odniosła na jego miejsce i bełkocząc po angielsku przez telefon żądał paszportu, który zostawił w hotelu.
Jura był na 40-dniowych wakacjach sponsorowanych przez rosyjską armię. Postanowił spędzić je na ciągłym rauszu, a że słowiańskie dusze łatwo się zgrywają, nocny autobus zamienił się w wirującą, podskakującą melinę, gdzie Johny Walker i tania wietnamska wóda lały się strumieniami. Upiliśmy dodatkowo Szkotkę i Szweda, jak najbardziej skorych do wypitki. Rano uśmiechnięty Jura przetoczył się dalej, zjednując sobie kolejnych ludzi, a my osiedliśmy na dwa dni w uśmiechniętej i przyjaznej mieścinie Hue.
I tu dygresja. Przewodniki opisują Wietnamczyków jako szorstkich, hardych i niemiłych w obejściu, lecz zapomnieli dodać, że są złośliwi. Bo, wyobraźcie sobie, że jak na złość, wszyscy się umówili i byli dla nas strasznie mili, sympatyczni i uśmiechnięci. Nawet na zdjęciach wojennych wśród bagien i znojów widać uśmiechnięte dziewczyny i to tu, to tam wybuchają dookoła ciebie śmiechy. To wietnamscy żartownisie.
Wpis bez ciekawostek nie byłby ciekawy, a więc…
Wietnamskie kobiety noszą na twarzach maseczki, żeby tylko się nie opalić. Jasna karnacja jest tu wyznacznikiem piękna.
Rząd wietnamski, wzoram Chin, wprowadził politykę dwóch dzieci. Obywatele jednak przeoczyli ten fakt.
Internet jest blokowany, ale w kafejkach w turystycznych rejonach już nie. Za to BBC nadaje swobodnie, jest w każdym hotelu. Rzecz nie do pomyślenia w totalitarnych Chinach czy Iranie.
Muzzy from Gondonland. Pamiętacie sympatycznego przybysza z innej planety, który zajadał się zegarkami, przy okazji ucząc nas angielskiego? Muzzy uczy teraz wietnamskie dzieci, z czego ja, fan produkcji BBC, jestem wielce rad.
ZDJĘCIA CZ. I.