Ucałowaliśmy chińską ziemię z tęsknoty i radości, po czym ułożyliśmy się do snu na lotniskowych fotelikach, czekając wschodu słońca. Na mieście (Urumchi) uśmiechałem się do wszystkiego i wszystkich. Jeszcze gdzieniegdzie cyrylica, coś potłumaczone, ale już brak kumacji i słodkie nieporozumienia. Chiny są inne, zaciekawiająco inne. Inność odurza, zachęca do poznania, zagłębienia się i zrozumienia. Na początku z pewną taką nieśmiałością – niezdarne operowanie pałeczkami, wielokrotne powtarzanie chińskiego słowa, „które przecież znam, tylko oni tu mogą mieć inny akcent”.
Dzień spędziliśmy na obserwowaniu ludzi w parku, a jest co oglądać: tańce, ćwiczenia, śpiewy. Tego u nas nie uświadczysz, my się wstydzimy i mamy tego niepotrzebnego wstydu ogromne pokłady. Chińczycy też się wstydzą – kiedy czegoś nie wiedzą i nie rozumieją, co do nich mówisz lub warunków, w jakich żyją. Ale powietrzyć sobie brzuszek, dosłownie i wszędzie (panowie łażący topless są powszechnie akceptowani), wydłubać śpiochy ukochanego na stacji metra czy zapewnić wszystkich gromkim beknięciem, że nam smakowało, to już zupełnie coś innego. To przecież życie – życie bez konwenansów. No i najsłodsze: łażenie w pidżamie po mieście w środku dnia potrafi dać obraz luzu, jaki tkwi w narodzie chińskim.
Nocą tego samego dnia uciekliśmy z Urumchi do Xi’anu (tutejszy Kraków, dawna stolica Chińczyków). Ucieczka na szybko, więc i biletów nie było, ani śpiących, ani siedzących. Instytucja biletu stojącego polega na tym, że gdzie znajdziesz kawałek podłogi, tam twoje miejsce. Dwie noce spędzone na podłodze odbiły się na zdrowiu (katarek), ale i tak jako turyści mieliśmy tego miejsca więcej. Za dnia zaś w oparach dymu papierosowego czytaliśmy lub „konwersowaliśmy” z ludźmi „gotującymi” swoje zupki chińskie (pojemniki z gorącą wodą są obowiązkowe w każdym pociągu).
Xi’an mogłem porównać z tym sprzed 4 lat. Zmiany spore. Masa nowych muzeów (bezpłatnych!), stare zaś unowocześnione. Centra handlowe architektonicznie przypominające dynastię Tang. Nasze puszki to przy tym totalna żenada. Ze smutnych zmian zapanował zakaz poruszania się rikszą po mieście. Sam pamiętam, jak ostatnim razem mieliśmy niezły ubaw z tutejszym rikszarzem. Lokalni couchsurferzy wprowadzili nas w świat dzisiejszych Chin, a wygląda on tak:
Mieszkania 120 m2, a nie klitki, jak nam się wydaje, w olbrzymich wysokościowcach, które rosną na około.
Zachwyt Europą i „jej produktami” – Chińczycy z wycieczek wracają obładowani zakupami. Po części wynika to z wysokiej ceny tych produktów w Chinach (firmy narzucają wyższe marże). Swoją drogą są one w większości produkowane na miejscu, więc pokonują podwojną drogę: tam i z powrotem.
Lekki strach przed USA i ich wojennymi ekscesami i wrogość w stosunku do nich wśród części młodych ludzi, pompowana przez nacjonalistyczną propagandę rządu, przy jednoczesnym zachwycie i amerykanizacji życia zwykłych Chińczyków (McDonalds i KFC na każdym rogu).
Najsmutniejsza część – zanieczyszczenie powietrza. Przerażająco brunatna osłona zasnuwa większą część Chin. W słoneczne, bezchmurne dni słońce ledwo się przebija, a kolor niebieski to marzenie (w tym momencie proszę zapuścić „Goodbye blus sky” Pink Floydów). Bogaci ludzie osiedlają się poza granicami kraju, a Europejczycy pomstują na pozamykane fabryki, które zamiast truć ich, trują Azję. Zastanówcie się nad tym, moi mili, do następnego wpisu. Dobranoc!
PIERWSZA CZĘŚĆ ZDJĘĆ Z CHIN JUŻ DOSTĘPNA (PICTURES).
My God! China is a hell!!