Z daleka przywitała nas jakby znajoma flaga Iranu – Tadżycy to trochę tacy górscy Persowie. Już samo przekroczenie granicy unaoczniło nam biedniejsze położenie tego kraju – za budynki na przejściu granicznym służyły kontenery. Drogi potwornie rozwalone, ale przynajmniej jesteśmy z powrotem w siodle autostopu. Ciężarówki co prawda bezpłatne, jednak znów gnamy z zawrotną prędkością 10 km/h. Pierwsze wejście w praktycznie bezludne góry i pierwszy zimny nosek nocą od 2 miesięcy – jakaż przyjemność!
Duszanbe duszne i żarkie, o klimacie umiarkowanie wioskowym – główny deptak z jednego krańca miasta do drugiego – bardzo przytulne. Oprócz internetu i chłopaków wskakujących na pochyłe drzewo atrakcji nie za wiele. Ciąg dalszy turystycznych cen, więc 10 % service charge za większość rzeczy. Znów trzeba się użerać, żeby zbić do cen lokalnych, ale wszystko z humorem i na luzie.
Pierwszy większy trekking w górach Fan nie do końca był taki fun. Trochę się zarzynaliśmy, chodząc 10 godzin dziennie. Przeprawa przez przełęcz Mura (w sumie niewysoka – 3800 m n.p.m.), za którą czekało jezioro – nasza nagroda, okazała się niemożliwa. Śnieg stanął nam na drodze do szczęścia i podłamał morale. Letko tylko pokonani sturlaliśmy się do asfaltu, który w tamtej chwili gotowi byliśmy ucałować. W drodze powrotnej do Duszanbe rozbiliśmy się pod jednostką wojskową i poranek powitał nas przeładowywanym kałachem. No ale to Tadżykistan, więc wszystko skończyło się uśmiechem.
Okrutnie gościnny kraj. W ciągu dwóch godzin trzech ludzi chciało nas zaprosic do domu. Generalnie obcokrajowcy cieszą Tadzyków, dla nich jesteśmy wyznacznikiem stabilności kraju, który jeszcze 15 lat temu doświadczył okrucieństw wojny domowej.
Ruszyliśmy w Pamir kombinacjami alpejskimi – do Khorogu za 600 kilometrów zapłaciliśmy połowę ceny, którą płacą lokalsi. Transport w Tadżykistanie jest relatywnie drogi, a drogi dziurawe i szokująco fatalne. Współczuliśmy wszystkim rowerzystom i motocyklistom.
Nasz kierowca – wariat po 3 godzinach snu ruszył dalej z kopyta i agresywnie przysnął. Zjechało mu się z drogi i postradał dwa koła wjeżdżając w górę. I Bogu dziękować, że nie w rwącą rzekę! Sam zacząłem żegnać się znakiem krzyża, podobnie jak lokalsi, którzy podróż zaczynają prośbą do Wszechmogącego o bezpieczną drogę.
Złapaliśmy kolejny transport i już po 24 godzinach byliśmy na miejscu. Khorog przywitał nas przyjemną angielską pogodą, którą rozkoszowaliśmy się na werandzie z dość silną polską ekipą, która uderza w Afganistan zdobyć jakiś siedmiotysięcznik.
My sami znikamy na dwa-trzy tygodnie w czeluściach Pamiru i odezwiemy się już z Kirgistanu. Choć kto wie? „Wg profesora Porszniewa, w wysokogórskich niedostępnych wąwozach Pamiru i Wielkiego Kaukazu, mogły przetrwać pojedyncze rodziny Człowieka Śniegu – Yeti” (za „Turysta polski w Związku Radzieckim”,
wydanie 1982 r.).
no to czekam na wiesci z Pamiru 😉